Dziadek Wawrzyniec i wnuczek Michaś dobrnęli do stromego urwiska niewielkiego jeziora i odszukawszy łagodniejszy stok zeszli do samego brzegu. Wawrzon przygotował wędkę i zarzuciwszy ją, popatrywał jak kolorowy spławik balansuje na drobnych zmarszczkach wody, która w promieniach zachodzącego słońca zdawała się mienić złocisto-seledynowymi barwami. Niedługo czekali, gdy spławik drgnął, a potem szybko zaczął zanurzać się w wodzie. Wawrzon zaciął wędkę i po chwili na piaszczystym brzegu trzepotała się dorodna ryba.
- Dziadku, jaka to rybka? – zapytał Michaś i pobiegł odczepić zdobycz z haczyka.
- To szczupak, Michałku, ryba drapieżna, która żywi się innymi mniejszymi rybkami.
- Tu musi być dużo ryb w tym stawie, prawda dziadku?
- Michałku, to nie jest staw, tylko jezioro. I chociaż mniejsze od wielu innych w tej okolicy, jest jednak jeziorem. A ryb w nim rzeczywiście dużo, i to różnych.
- A dlaczego ta woda jest taka jakaś złocista?
- Bo to jezioro nazywa się Złoty Potok.
- Czy tu kiedyś wydobywano złoto?
- Nie, ten złotawy odcień wody jest po prostu złudzeniem powstającym podczas wschodu bądź zachodu słońca, ale niektórzy, szczególnie starzy ludzie mówią, że to nieprawda.
- Dlaczego, dziadku?
- Legenda głosi, że w jeziorze Złoty Potok rzeczywiście znajduje się złoto zatopione tu w dawnych wiekach.
- Opowiedz, dziadku, bardzo proszę. Powiedz, kto je tu zatopił i dlaczego?
- Niewiele o tym wiem, ale skoro bardzo chcesz opowiem ci, chociaż nie jestem pewien, czy potrafię to zdarzenie powtórzyć dokładnie.
Wawrzon zaciął wędkę po raz drugi i wyciągnął na brzeg pięknego, srebrzystego okonia. Chłopiec zdjął rybę z haczyka i wrzucił do wiadra z wodą, ponaglając dziadka, żeby opowiedział o zatopionym złocie.
- Podobno kiedyś, przed wiekami – zaczął Wawrzon – przez tutejsze ziemie przewalały się różne wojny. Niszczyły kraj, a ludzie po wsiach i miastach tracili domostwa i dobytek, zaś rozbestwione żołdactwo rabowało wszystko co się dało. Wielu ludzi zubożało doszczętnie. Ale byli tacy, co na wojnach bogacili się. Należeli do nich właśnie żołnierze-rabusie, którzy łupili nie tylko bogatych mieszczan i wieśniaków, ale i dworom często nie przepuszczali. Zdarzało się, że niektórzy z nich, ranni lub chorzy, zakopywali w ziemi nagroamdzone bogactwa i znakowali miejsca z myślą, że kiedyś po nie wrócą. Nie zawsze tak się kończyło. Niekiedy rabuś ginął w bitwie lub umierał, a skarby zostawały w ziemi. Zdarzało się, że niektórzy pilnowali swoich skarbów nawet po śmierci, błąkając się po okolicy jako dusze potępione za występki popełnione za życia.
- I straszyli tych, co chcieli wykopać złoto? – przerwał Michaś, chociaż bardzo go ciekawiło, co to wszystko ma wspólnego z jeziorem.
- Ano, straszyli – odrzekł Wawrzon, majstrując coś przy haczyku i przynęcie. – Tak i tu było. Podobno jakiś wojak-rabuś, czując już bliską śmierć, zakopał w skarpie przy jeziorze zagrabione na wojnie kosztowności i odszedł. Nie umarł jednak, ale ponieważ chorował długo po ranach odniesionych w bitwach, więc poprosił swojego przyjaciela, który razem z nim na wojnę chodził, żeby poszedł i wykopał skarb, a otrzyma za to jego połowę. Przyjaciel poszedł, lecz złota nie znalazł. Jako, że długo chodził wokół jeziora i grzebał w ziemi, ludzie zmiarkowali, że skarbu jakiegoś szukał. I tak poszła po okolicy wieść o bogactwach nad jeziorem Złoty Potok.
Wawrzon przerwał na chwilę, szarpiąc wędką, bo wydało mu się, że jakaś duża ryba wzięła, ale to tylko haczyk zaczepił o coś na dnie i zamiast ryby dzidek wyciągnął wiecheć wodorostów.
- I nikt tego złota nie wykopał?
- Było wielu śmiałków, którzy próbowali zdobyć to bogactwo, ale nikomu się nie udawało, bo skarbów pilnował ów żołnierz-rabuś, który je tu za życia zakopał, a po śmierci czuwał, aby ich nikt nie wydobył.
- Jak to czuwał?
- Każdemu, kto się tu tylko pojawił z łopatą, albo i innym narzędziem do grzebania w ziemi, ukazywał się pod postaciami różnych istot demonicznych. A taki strach wokół siebie tworzył, że nawet najodważniejsi uciekali przed nim.
- I nikt mu nie mógł nic zrobić?
- Znalazł się ponoć taki, co się nie bał, ale na złe mu to wyszło. Był to niejaki Józef kopacz, tak go przezywali, bo prawdziwego nazwiska nikt nie znał, który z Niesulic czy też z Przełaz, a może i z samego Świebodzina pochodził. Ten to właśnie śmiałek postanowił odnaleźć i wydobyć złoto. Przyszedł tedy nad jezioro z łopatą i rozpoczął poszukiwania. Nie od razu znalazł to, czego szukał. Chodził może z miesiąc, aż pewnego razu ostrze łopaty trafiło na skrzynie ze złotem. Skarbnik, który dotąd tylko od czasu do czasu starał się przeszkadzać, teraz zdecydowanie zadziałał. Najpierw więc pojawił się przed Kopaczem w postaci kulawego żołnierza z gwerem na ramieniu, a kiedy Józef zamierzył się na niego łopatą, zmienił się natychmiast w dużego odyńca z kłami wielkimi jak sierpy. Śmiałek nie uląkł się jednak i zaczął mozolić się nad wydobyciem skrzynki. Wówczas odyniec przeistoczył się w diabła, który począł zasypywać wykopany dół z będącym w nim Józefem. Kiedy jednak Kopacz wygramolił się jakoś i przepędził diabła łopatą, dół był już zasypany.
- Diabeł zasypał?
- Nie wiem, wnusiu – myślę, że to po prostu ziemia się obsunęła, ale Józef na pewno był przekonany, że to uczynił diabeł. Jął tedy od nowa mozolnie odgrzebywać jamę, ale niedługo miał spokój, bo wnet zauważył, że pełznie do niego wąż straszny, ogniem ziejący. Wyskoczył z dołu i ciął węża łopatą przez pół. Teraz już dwa węże atakowały Kopacza. Więc Józef ciął jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze, a z każdego kawałka powstawały nowe węże. W końcu było ich tyle, że zmęczony Kopacz zaniechał z nimi walki i poszedł do domu .
W nocy umyślił sobie sposób na wydobycie skrzynki. Wziął bardzo długą linkę konopną, wymoczył ją w wodzie święconej i nazajutrz, zabrawszy ze sobą jeszcze butelkę tejże wody, poszedł nad jezioro. Wykopany poprzedniego dnia dół był zalany wodą.
- To pewnie węże zalały wykop!
- Myślę, że woda podsiąkała z jeziora, bo złoto było zakopane u stóp skarpy, ale ludzie mówili, że to skarbnik zalał jamę. Józef wydobył linkę, rozwinął i ułożył na ziemi, zatoczywszy nią spore kolisko, po czym przystąpił do wylewania święconej wody. Nic mu już nie przeszkadzało, bo złe nie mogło przekroczyć granicy zakreślonej liną. Za to po drugiej stronie liny działy się takie rzeczy, że i strach o nich mówić. Kopacz wreszcie wydobył skrzynkę i otworzył ją. Blask aż mu wzrok zaćmił. Brylanty, szmaragdy, topazy, opale i inne drogocenne kamienie błyszczały wśród złotych klejnotów.
- „No, teraz jestem bogaty” – rzekł do siebie Józef.
Wydobył skrzynkę, ale jak ją tu wynieść? Strażnik stał po drugiej stronie liny, zamieniony w borowego i dął w trąbkę. Wkrótce zjawiła się cała czereda różnych złych duchów, które natychmiast otoczył całe kolisko tak, że nie zostało ani kawałka wolnego miejsca, przez które mógłby przejść Józef Kopacz. Powiadali, że były to złe dusze kamratów strażnika, dawnych żołnierzy-rabusiów, które wspomagały swojego towarzysza. Czekał tedy Józef w tym kolisku pewnie ze dwa dni, zanim zdecydował się pójść. Wziął skrzynkę pod pachę, w drugą rękę butelkę z resztką wody święconej i ruszył przed siebie.
- I przeszedł?
- Posłuchaj cierpliwie do końca, Michasiu. – Przekroczył linię i kropił wodą z butelki. Brnął brzegiem jeziora i może byłby uszedł, gdyby nie zabrakło mu tej wody. Wówczas złe otoczyło go zewsząd, wię wszedł do jeziora. Złe szło za nim. Cofał się dalej i dalej, aż woda sięgnęła mu pod szyję. Wtedy zaczęły podlatywać do niego nietoperze, wielkie jak kury. Śmiałek po raz pierwszy przestraszył się naprawdę. Cofnął się jeszcze ze dwa kroki i wpadł w głębinę. Jezioro zawarło się nad nim na zawsze, wchłonęło śmiałka i złoto. Od tamtego czasu, podczas zachodu słońca woda przybiera złotawy odcień, a jezioro nazywa się Złotym Potokiem.
Zenon Czarnecki „Złoty Potok” Wydawnictwo Lubuskiego Towarzystwa Kultury, Zielona Góra 1987
- Dziadku, jaka to rybka? – zapytał Michaś i pobiegł odczepić zdobycz z haczyka.
- To szczupak, Michałku, ryba drapieżna, która żywi się innymi mniejszymi rybkami.
- Tu musi być dużo ryb w tym stawie, prawda dziadku?
- Michałku, to nie jest staw, tylko jezioro. I chociaż mniejsze od wielu innych w tej okolicy, jest jednak jeziorem. A ryb w nim rzeczywiście dużo, i to różnych.
- A dlaczego ta woda jest taka jakaś złocista?
- Bo to jezioro nazywa się Złoty Potok.
- Czy tu kiedyś wydobywano złoto?
- Nie, ten złotawy odcień wody jest po prostu złudzeniem powstającym podczas wschodu bądź zachodu słońca, ale niektórzy, szczególnie starzy ludzie mówią, że to nieprawda.
- Dlaczego, dziadku?
- Legenda głosi, że w jeziorze Złoty Potok rzeczywiście znajduje się złoto zatopione tu w dawnych wiekach.
- Opowiedz, dziadku, bardzo proszę. Powiedz, kto je tu zatopił i dlaczego?
- Niewiele o tym wiem, ale skoro bardzo chcesz opowiem ci, chociaż nie jestem pewien, czy potrafię to zdarzenie powtórzyć dokładnie.
Wawrzon zaciął wędkę po raz drugi i wyciągnął na brzeg pięknego, srebrzystego okonia. Chłopiec zdjął rybę z haczyka i wrzucił do wiadra z wodą, ponaglając dziadka, żeby opowiedział o zatopionym złocie.
- Podobno kiedyś, przed wiekami – zaczął Wawrzon – przez tutejsze ziemie przewalały się różne wojny. Niszczyły kraj, a ludzie po wsiach i miastach tracili domostwa i dobytek, zaś rozbestwione żołdactwo rabowało wszystko co się dało. Wielu ludzi zubożało doszczętnie. Ale byli tacy, co na wojnach bogacili się. Należeli do nich właśnie żołnierze-rabusie, którzy łupili nie tylko bogatych mieszczan i wieśniaków, ale i dworom często nie przepuszczali. Zdarzało się, że niektórzy z nich, ranni lub chorzy, zakopywali w ziemi nagroamdzone bogactwa i znakowali miejsca z myślą, że kiedyś po nie wrócą. Nie zawsze tak się kończyło. Niekiedy rabuś ginął w bitwie lub umierał, a skarby zostawały w ziemi. Zdarzało się, że niektórzy pilnowali swoich skarbów nawet po śmierci, błąkając się po okolicy jako dusze potępione za występki popełnione za życia.
- I straszyli tych, co chcieli wykopać złoto? – przerwał Michaś, chociaż bardzo go ciekawiło, co to wszystko ma wspólnego z jeziorem.
- Ano, straszyli – odrzekł Wawrzon, majstrując coś przy haczyku i przynęcie. – Tak i tu było. Podobno jakiś wojak-rabuś, czując już bliską śmierć, zakopał w skarpie przy jeziorze zagrabione na wojnie kosztowności i odszedł. Nie umarł jednak, ale ponieważ chorował długo po ranach odniesionych w bitwach, więc poprosił swojego przyjaciela, który razem z nim na wojnę chodził, żeby poszedł i wykopał skarb, a otrzyma za to jego połowę. Przyjaciel poszedł, lecz złota nie znalazł. Jako, że długo chodził wokół jeziora i grzebał w ziemi, ludzie zmiarkowali, że skarbu jakiegoś szukał. I tak poszła po okolicy wieść o bogactwach nad jeziorem Złoty Potok.
Wawrzon przerwał na chwilę, szarpiąc wędką, bo wydało mu się, że jakaś duża ryba wzięła, ale to tylko haczyk zaczepił o coś na dnie i zamiast ryby dzidek wyciągnął wiecheć wodorostów.
- I nikt tego złota nie wykopał?
- Było wielu śmiałków, którzy próbowali zdobyć to bogactwo, ale nikomu się nie udawało, bo skarbów pilnował ów żołnierz-rabuś, który je tu za życia zakopał, a po śmierci czuwał, aby ich nikt nie wydobył.
- Jak to czuwał?
- Każdemu, kto się tu tylko pojawił z łopatą, albo i innym narzędziem do grzebania w ziemi, ukazywał się pod postaciami różnych istot demonicznych. A taki strach wokół siebie tworzył, że nawet najodważniejsi uciekali przed nim.
- I nikt mu nie mógł nic zrobić?
- Znalazł się ponoć taki, co się nie bał, ale na złe mu to wyszło. Był to niejaki Józef kopacz, tak go przezywali, bo prawdziwego nazwiska nikt nie znał, który z Niesulic czy też z Przełaz, a może i z samego Świebodzina pochodził. Ten to właśnie śmiałek postanowił odnaleźć i wydobyć złoto. Przyszedł tedy nad jezioro z łopatą i rozpoczął poszukiwania. Nie od razu znalazł to, czego szukał. Chodził może z miesiąc, aż pewnego razu ostrze łopaty trafiło na skrzynie ze złotem. Skarbnik, który dotąd tylko od czasu do czasu starał się przeszkadzać, teraz zdecydowanie zadziałał. Najpierw więc pojawił się przed Kopaczem w postaci kulawego żołnierza z gwerem na ramieniu, a kiedy Józef zamierzył się na niego łopatą, zmienił się natychmiast w dużego odyńca z kłami wielkimi jak sierpy. Śmiałek nie uląkł się jednak i zaczął mozolić się nad wydobyciem skrzynki. Wówczas odyniec przeistoczył się w diabła, który począł zasypywać wykopany dół z będącym w nim Józefem. Kiedy jednak Kopacz wygramolił się jakoś i przepędził diabła łopatą, dół był już zasypany.
- Diabeł zasypał?
- Nie wiem, wnusiu – myślę, że to po prostu ziemia się obsunęła, ale Józef na pewno był przekonany, że to uczynił diabeł. Jął tedy od nowa mozolnie odgrzebywać jamę, ale niedługo miał spokój, bo wnet zauważył, że pełznie do niego wąż straszny, ogniem ziejący. Wyskoczył z dołu i ciął węża łopatą przez pół. Teraz już dwa węże atakowały Kopacza. Więc Józef ciął jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze, a z każdego kawałka powstawały nowe węże. W końcu było ich tyle, że zmęczony Kopacz zaniechał z nimi walki i poszedł do domu .
W nocy umyślił sobie sposób na wydobycie skrzynki. Wziął bardzo długą linkę konopną, wymoczył ją w wodzie święconej i nazajutrz, zabrawszy ze sobą jeszcze butelkę tejże wody, poszedł nad jezioro. Wykopany poprzedniego dnia dół był zalany wodą.
- To pewnie węże zalały wykop!
- Myślę, że woda podsiąkała z jeziora, bo złoto było zakopane u stóp skarpy, ale ludzie mówili, że to skarbnik zalał jamę. Józef wydobył linkę, rozwinął i ułożył na ziemi, zatoczywszy nią spore kolisko, po czym przystąpił do wylewania święconej wody. Nic mu już nie przeszkadzało, bo złe nie mogło przekroczyć granicy zakreślonej liną. Za to po drugiej stronie liny działy się takie rzeczy, że i strach o nich mówić. Kopacz wreszcie wydobył skrzynkę i otworzył ją. Blask aż mu wzrok zaćmił. Brylanty, szmaragdy, topazy, opale i inne drogocenne kamienie błyszczały wśród złotych klejnotów.
- „No, teraz jestem bogaty” – rzekł do siebie Józef.
Wydobył skrzynkę, ale jak ją tu wynieść? Strażnik stał po drugiej stronie liny, zamieniony w borowego i dął w trąbkę. Wkrótce zjawiła się cała czereda różnych złych duchów, które natychmiast otoczył całe kolisko tak, że nie zostało ani kawałka wolnego miejsca, przez które mógłby przejść Józef Kopacz. Powiadali, że były to złe dusze kamratów strażnika, dawnych żołnierzy-rabusiów, które wspomagały swojego towarzysza. Czekał tedy Józef w tym kolisku pewnie ze dwa dni, zanim zdecydował się pójść. Wziął skrzynkę pod pachę, w drugą rękę butelkę z resztką wody święconej i ruszył przed siebie.
- I przeszedł?
- Posłuchaj cierpliwie do końca, Michasiu. – Przekroczył linię i kropił wodą z butelki. Brnął brzegiem jeziora i może byłby uszedł, gdyby nie zabrakło mu tej wody. Wówczas złe otoczyło go zewsząd, wię wszedł do jeziora. Złe szło za nim. Cofał się dalej i dalej, aż woda sięgnęła mu pod szyję. Wtedy zaczęły podlatywać do niego nietoperze, wielkie jak kury. Śmiałek po raz pierwszy przestraszył się naprawdę. Cofnął się jeszcze ze dwa kroki i wpadł w głębinę. Jezioro zawarło się nad nim na zawsze, wchłonęło śmiałka i złoto. Od tamtego czasu, podczas zachodu słońca woda przybiera złotawy odcień, a jezioro nazywa się Złotym Potokiem.
Zenon Czarnecki „Złoty Potok” Wydawnictwo Lubuskiego Towarzystwa Kultury, Zielona Góra 1987